Jeśli by podsumowywać bardzo ambitne cele klimatyczne i gospodarcze, jakie stoją przed Polską i Europą, można streścić je krótko: jak na razie stawiamy na narrację pt „pójdziemy z torbami”, zapominając, że bez gruntownej transformacji Polska nadal będzie pozostawać unijnym skansenem energetycznym, kosztochłonnym i piekielnie drogim również dla szeregowego konsumenta.
Nadal nie znamy odpowiedzi na pytanie, czy Polska osiągnęła do końca 2020 r. zakładany udział energii ze źródeł odnawialnych w końcowym zużyciu energii brutto. Zgodnie z pakietem energetyczno-klimatycznym miał on wynieść 15 proc i jeszcze w 2018 r. był zagrożony, głównie ze względu na polityczne decyzje, które zablokowały na lata rozwój dynamicznie rozwijającego się rynku energii wiatrowej. Może zdarzyć się, że rzutem na taśmę Polska osiągnie zakładany cel. Jeśli tak się stanie, klucz do sukcesu będzie oczywisty: to błyskawiczny rozwój fotowoltaiki prosumenckiej, wspieranej również przez dotacje z Unii Europejskiej. Bilans ma znaczenie o tyle, że Polska musiałaby dokonać tzw. transferu statystycznego, czyli zakupu zielonej energii od państw, które mają jej nadmiar, co w skrajnie pesymistycznym scenariuszu oznaczałoby wydatek nawet 8 mld złotych.
Niezależnie jednak od tego, czy będzie to 15 proc, czy też nieco mniej, przed polską energetyką stoją już cele równie poważne. Pakiet Fit for 55 zmusza całą polską gospodarkę do gruntownej i, co najważniejsze, szybkiej transformacji. Żeby ograniczyć emisje gazów cieplarnianych o co najmniej 55 proc. do 2030 r. (w stosunku do poziomu z 1990 r.), poszczególne kraje będą musiały podjąć różny wysiłek. W przypadku Polski oznacza on konieczność redukcji emisji o ponad 17 proc. w stosunku do 1990 roku. Między innymi z tej przyczyny duża część polskich komentatorów i polityków postrzega pakiet jako przede wszystkim zagrożenie dla rodzimej gospodarki, nie dostrzegając szans, jakie daje Fit for 55. Dominuje poczucie, że Unia narzuca Polsce ramy, które mogą zdusić ekonomię. Stosunek polskiego rządu do pakietu najlepiej obrazuje wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS i wicepremiera, który na razie ostrożnie wypowiada się w kwestii potencjalnego weta wobec ambitnych rozwiązań. „Zrobimy wszystko, co trzeba, ale jest kwestia tempa. Próbuje się narzucić takie tempo, które nie doprowadzi do tego, że Polska będzie miała mniejsze emisje, tylko doprowadzi do tego, że - używając znanego powiedzenia - pójdziemy z torbami” – powiedział dla Polskiego Radia.
Z tej narracji wyłamuje się analiza „Co po węglu? Potencjał OZE” w Polsce, wykonana przez think tank Instrat. Zdaniem jej autorów w Polsce możliwe jest, nawet przy zachowaniu restrykcyjnych obostrzeń, uzyskanie łącznej mocy elektrowni wiatrowych na lądzie na poziomie ok, 44 GW, na morzu na poziomie 32 GW i w fotowoltaice na poziomie 79 GW. Zmieniłoby to w ciągu najbliższej dekady w zasadniczy sposób polski miks energetyczny, który nadal w 70 proc. opiera się na węglu (zarówno kamiennym jak i brunatnym). Niestety, jeśli wskazywać na kierunek, w którym chce zmierzać obecna władza, to wygląda on na znacznie bardziej konserwatywny i został opisany w dokumencie PEP2040. Lukę po węglu wypełnić mają elektrownia jądrowa i elektrownie gazowe, zaś udział OZE rośnie w tym scenariuszu bardzo niemrawo. Niezależni eksperci ostrzegają, że konsekwencje dla gospodarki i całego społeczeństwa mogą okazać się zgubne: istnieje realne ryzyko, że koszty energii zaczną rosnąć jeszcze szybciej niż obecnie.
Pesymizm jest tym bardziej uzasadniony, jeśli zdać sobie sprawę, co w ostatnich miesiącach spotkało branżę fotowoltaiczną. Zamiast poszukiwać rozwiązań, które wzmocnią błyskawicznie rozwijający się sektor małych instalacji, rząd postanowił zablokować ich rozwój, rzekomo z powodu zbyt dużego obciążenia dla sieci przesyłowych. Przy założeniu, że ta argumentacja jest prawdziwa i nie kryją się za nią interesy energetyki wielkoskalowej, naturalne wydaje się pytanie, dlaczego rząd nie chce modernizować systemu elektroenergetycznego tak, by był on gotowy na przyjęcie większej ilości prądu z dachów domów jednorodzinnych. Co więcej, mimo deklaracji, nadal czekają na rozwiązanie problemy energetyki wiatrowej, która na skutek zbyt restrykcyjnych zasad budowlanych drepcze w miejscu.
Jeśli więc podsumowywać bardzo ambitne cele klimatyczne i gospodarcze, jakie stoją przed Polską i Europą, można streścić je krótko: jak na razie stawiamy na narrację pt „pójdziemy z torbami”, zapominając, że bez gruntownej transformacji Polska nadal będzie pozostawać unijnym skansenem energetycznym, kosztochłonnym i piekielnie drogim również dla szeregowego konsumenta.
Zawarte w tekście poglądy i konkluzje wyrażają opinie autora i nie muszą odzwierciedlać oficjalnego stanowiska Fundacji im. Heinricha Bölla.